Kronika

 

Marcin Wiszowaty "Szlachta, genealogia, heraldyka - fakty i mity" – referat wygłoszony podczas spotkania Związku Szlachty Polskiej w Sopocie 22 maja 2002 r.

 

Wielmożni Państwo


Kiedy powstawała idea powołania organizacji zrzeszającej polską szlachtę zdawaliśmy sobie sprawę, że w pierwszym etapie działalności musimy skupić się na dwóch podstawowych celach. Pierwszym była ponowna integracja rozbitego szlacheckiego środowiska. Drugim, który powinniśmy realizować w tym samym czasie jest odkłamywanie historii szlacheckiej i wyplenienie niezliczonych stereotypów, które z lubością tworzono i powielano w okresie jedynie słusznego kursu historii.
        
         W czasie blisko dziesięcioletnich dziejów naszego Związku zauważyliśmy, że równie ważnym jak poprzednie zadaniem jest działalność edukacyjna wśród szlachty. O ile przedstawiciele naszego środowiska bez trudu oddzielali prawdę od propagandowego jadu i za nic mieli rewelacje o rzekomej zdradzie, typowym pijaństwie czy niskich horyzontach intelektualnych swoich przodków – o tyle zagadnienia związane ze ściśle szlacheckimi tematami jakimi jest genealogia, czy heraldyka nierzadko sprawiały problemy. Brak dostępu do opracowań fachowych, znajdujących się często na liście bibliotecznych prohibitów, czy też dostępność literatury powielającej nieprawdziwe teorie sprawiły, że w powszechnej świadomości szlachty polskiej informacje legendarne i mityczne przeważają nad rzetelną wiedzą. Oczywiście – dzięki odzyskanej przez Polskę wolności – mamy już swobodny dostęp do literatury fachowej – tej przedwojennej i co cieszy – nowej, bowiem heraldyka i genealogia przeżyła po 1989 r. swój renesans. Niestety – pomimo prawdziwego zalewu wydawnictw traktujących o szlachcie – wiele z nich powiela dawno zarzucone hipotezy. Siła tradycyjnego przekazu i atrakcyjność niezliczonych legend rodzinnych powodują, że w powszechnej świadomości nadal pokutują bajeczne wyobrażenia i bałamutne teorie.
        
         Stąd właśnie pomysł, by na dzisiejszym spotkaniu przedstawić kilka najistotniejszych elementów wiedzy heraldycznej i genealogicznej, które pozwolą spojrzeć na nasze dziedzictwo w sposób wolny od zniekształceń narosłych przez pokolenia. Pomimo na pozór surowej oceny naszego środowiska pragnę zaznaczyć, że nie mam zamiaru umniejszać imponującej wiedzy wielu przedstawicieli szlachty, a mając w pamięci okres, kiedy sam wierzyłem bezkrytycznie w wiele teorii pragnę moim skromnym wystąpieniem odwdzięczyć się wszystkim, którzy wskazali mi kiedyś właściwą ścieżkę.
       
         Podstawowym pytaniem jakie zadaje sobie wielu z nas dotyczy początków naszego rodu. Wszyscy znamy legendy o Rycerzach Okrągłego Stołu. Kino karmi nas nęcącymi obrazkami z czasów rycerskich, a rodzinne legendy utwierdzają w przekonaniu, że któryś z przodków mężnie stając w wojennej potrzebie dostał od księcia czy króla rycerski pas i herb zawierający zakodowaną informację o swoim bohaterskim czynie. W dokumentach, które przesyłają do Związku członkowie czasem pojawiają  się fragmenty rodzinnych legend tłumaczących początki rodzinnej historii i wyjaśniającej herbowy wizerunek. A to historia o walce przodka z Turkami – stąd w herbie krzyż i dwa półksiężyce. A to znowu – o rycerzu, który grając z księciem w szachy zadał mu mata wieżą i stąd rodzina ma w herbie szachową wieżę. A to znowu o przodku, którego koń pędząc do ataku pogubił aż podkowy – stąd w herbie cztery podkowy, które nadał przodkowi król Bolesław Chrobry. Itd. Itd.
        
         W ten sposób odpowiedź na pytanie dotyczące pochodzenia rodziny wydaje się oczywista. Prawda jest jednak inna.
         Początki rycerstwa polskiego, z którego w dużej mierze wywodzi się szlachta sięgają czasów słowiańskich. Jak wiadomo typową formą organizacji słowian zamieszkujących tereny dzisiejszej Polski były rody – grupy ludzi w przeważającej części ze sobą spokrewnionych zamieszkujących określone terytorium. Terytorium to, a dokładnie stanowiąca je ziemia należała do całego rodu, była przez niego wspólnie uprawiana i broniona. Członkowie rodu dzielili się na tych, którzy pracowali na roli, dostarczali jedzenia polując, czy zbierając pożywienie i na tych, którzy zapewniali wszystkim bezpieczeństwo. Ród jednoczył nierzadko setki rodzin, czyli jak współcześnie -  dorosłych par z potomstwem. Każda z rodzin uprawiała część rodowej ziemi, zajmowała się zwierzętami, budowała domy. Wszystkie należące do siebie przedmioty opatrywała znakami – z jednej strony odróżniającymi je od innych, z drugiej mającymi moc magiczną – strzegącą od uroków, złych mocy, czy zapewniającą powodzenie i urodzaj. Nie było ścisłych zasad używania podobnych znaków – czasem syn dziedziczył znak po ojcu, czasem obierał sobie nowy, szczególnie jeśli usamodzielnił się za życia przodka. Pilnowano jedynie, by nie powtarzać cudzych oznaczeń, co możliwe było wśród bliskich sąsiadów, ale zupełnie nie do zrealizowania wśród odległych od siebie i nie wiedzących o swoim istnieniu rodów. Znaki takie składające się z kombinacji kresek – ukośnych i prostych, kółek, półkoli spotykamy na całym świecie – od plemion indiańskich po Eskimosów i mongołów. Podobieństwo takich oznaczeń wśród ludów mieszkających na przeciwnych półkulach nie oznacza, że są spokrewnieni – choć teza taka wydaje się niezwykle atrakcyjna i znajduje zwolenników.
Rozkwit słowiańskiej organizacji rodowej datuje się na przełom VI i VII wieku. Dopóki ziemie rodowe nie sąsiadowały ze sobą bezpośrednio i mogły swobodnie się rozwijać – wszystko trwało w harmonii przerywanej co jakiś czas najazdami z zewnątrz, czy sporami wewnętrznymi. Kiedy jednak zaczęło brakować nadającej się do zamieszkania ziemi, a liczba ludności stale wzrastała  – doszło do typowej dla ludzkiej historii walki o terytorium i wpływy. Ambitne jednostki z pomocą bitnych sojuszników podporządkowywały sobie kolejne rody i plemiona. Naczelnicy zwycięskich rodów poczęli dbać o siłę militarną jako gwarancję zachowania władzy i jej rozszerzania. Wtedy nastąpił schyłek organizacji rodowej. Ziemia, dotąd wspólna, poczęła być dzielona między najsilniejszych członków rodu. Podział ten nie był sprawiedliwy i często pomijał wielu rodowców. Dotychczasowi obrońcy stali się wojami – chętnie witanymi przez miejscowego naczelnika budującego swoje militarne zaplecze. Początkowo sam wódz utrzymywał swoje wojsko. Opłacał je, wyposażał w broń zapewniając stałą gotowość bojową. Z czasem, gdy liczebność wojsk wzrastała - to zadanie poczęło go przerastać. Podobnie jak na zachodzie Europy, gdzie system feudalny zawitał wcześniej – wodzowie poczęli kupować sobie wierność żołnierzy nadając im ziemię. Żołnierze w zamian za ziemię – służyli swojemu wodzowi w wojennej potrzebie i byli na każde jego zawołanie wyposażeni w broń i wierzchowce. Dzięki temu wytworzyła się grupa zawodowych żołnierzy, którzy mając zapewnione żródło utrzymania mogli w całości poświęcić się wojnie.
Wywodząc się z różnych rodów i rodzin wojowie nadal używali niezwykle przydatnych starych znaków własnościowych, które umieszczali na słupach granicznych swoich włości, wypalali na skórze bydła, a dodatkowo – umieszczali na wojskowym ekwipunku – szczególnie tarczach i broni. I tutaj powracamy do genezy polskich herbów – są to w znacznej większości takie właśnie wzory kreskowe pochodzące z odległych czasów przechodzenia od organizacji plemiennej i rodowej do feudalnej. Co należy podkreślić – żaden słowiański, a potem piastowski władca nie nadawał swojemu rycerzowi herbu. Nadawał mu jedynie ziemię. Znaki były od dawna w użyciu jako przydatne elementy identyfikacyjno-własnościowe. Nie możemy ich jeszcze nazwać herbami, bowiem z zasady nie przechodziły z ojca na syna, lecz każde pokolenie, a nawet każdy z żołnierzy obierał swój własny, indywidualny znak. Dziedziczenie owych znaków to sprawa póżniejsza.
        
         Na tej sali z pewnością znajdują się osoby, dla których dotychczasowa opowieść jest już wystarczającym wyjaśnieniem pochodzenia ich rodziny i herbu. Pieczętującym się herbem Lis, który przedstawia w tarczy strzałę dwukrotnie przekrzyżowaną, Korczak – z trzema poziomymi kreskami, czy Awdaniec z charakterystycznym łamanym wzorem – może wydawać się, że oto odkryli genezę swojego herbu. Ale co owa historia ma wspólnego ze szlachcicem herbu Jastrzębiec, gdzie nie ma żadnych kresek, ale podkowa z krzyżem w środku, czy np. Gryf – gdzie nie ma ani jednej kreski, a jest bajeczny stwór z głową orła i lwimi łapami? Już odpowiadam.
        
         Czasy Mieszka I, czyli pierwszego niewątpliwego władcy plemion słowiańskich naszego regionu odznaczają się już rozbudowanymi kontaktami zagranicznymi. Przypomnijmy, że i rodzeństwo i potomstwo Mieszka wchodziło w związki małżeńskie z przedstawicielami obcych państw. Już wtedy z zachodniej Europy docierały do ówczesnego państwa polskiego nowinki cywilizacyjne. W następnych stuleciach polscy wojowie nie tylko na polu bitew kontantowali się z rycerstwem zachodnioeuropejskim. Okazało się, że znaki kolegów z zachodu wyobrażają nie kreski i kółka, ale miecze i podkowy – symbole rycerskiego fachu, ponadto niezliczone gatunki zwierząt (do których w okresie wypraw krzyżowych dołączyły smoki, gryfy, jednorożce, słonie, feniksy itp.), narzędzia, rośliny i inne przedmioty – jak gwiazdy, księżyce, diabły, czaszki itp. Nasze kreski wyglądały na tym tle mało efektownie, więc rozpoczął się proces upiększania polskich herbów. W ten sposób ze starych półkoli powstawały podkowy i księżyce, ze skrzyżowanych prostopadle kresek powstały krzyże lub miecze, z trójkątów namioty, z trzech prostopadłych linii – bramy itd. Co ciekawe – część starych wzorów kreskowych oparla się nowej modzie i dlatego mamy dziś kilkadziesiąt herbów w prawie niezmienionej wersji (jak Lis, Kościesza, czy Odrowąż). Część starych znaków kreskowych w ogóle zarzucono i przyjęto zupełnie inne znaki – np. herb używany przez część rodzin dzisiaj pieczętujących się Gryfem kiedyś wyobrażał znak z pionową kreską przechodzącą u dołu przed skierowane ku dołowi półkole – podobny do wideł. Część członków rodu Gryfów pozostała przy starym znaku lub modyfikowała go w odmienny sposób. Nie była to rzadka sytuacja, przez co wiele żyjących do dzisiaj rodzin pieczętujących się innymi herbami – wywodzi się z jednego rodu.
        
         W Polsce nie przyjęły się tzw. figury zaszczytne charakterystyczne dla heraldyki zachodnioeuropejskiej. Są to herby, które nie wyobrażają żadnych rysunków, ale powstały przez różne podziały tarczy – np. na skos albo na krzyż. Każde pole powstałe przez podział pokrywa się odpowiednim kolorem – np. naprzemiennie. W taki sposób powstały na herbach szachownice i poziome czy pionowe paski. Figury to najstarsze zachodnie herby, bowiem tworzenie herbów zaczynano tam właśnie od dzielenia tarczy. Stąd wielkie znaczenie przywiązuje się na zachodzie do barw heraldycznych. Bez nich podobne kombinacje podziałów tarczy nie różniłyby się, a przecież szachownica może być czarno biała i czarno złota i już mamy dwa odrębne herby. W Polsce wszystko zaczęło się od znaków własnościowych, które same coś wyobrażały, więc barwa tła nie miała większego znaczenia. I tak pozostało. Należy dodać, że wśród polskich herbów są typowe figury zaszczytne  - prawdopodobnie pochodzenia zachodniego – wymieńmy herb Nabram, Janina czy Kotwicz. Jest ich jednak zaledwie kilkanaście, podczas gdy zachodnia heraldyka pełna jest przeróżnych kombinacji figur zaszczytnych.
        
         Jak wspomniano – odmienny herb nie zawsze oznacza odmienne pochodzenie. Dodajmy, że ten sam herb nie oznacza tym samym wspólnego pochodzenia. Spodziewając się zaskoczenia – spieszę z wyjaśnieniami. Otóż – polską specyfiką są herby, których używa po kilkset rodzin, podczas gdy na zachodzie Europy zasadą jest herb przynależny wyłącznie jednej rodzinie. Nie jest jednak prawdą, że wśród polskiej szlachty osoby pieczętujące się jednym herbem są ze sobą spokrewnione. Tutaj należy się parę słów o rodzie heraldycznym i genealogicznym. Ten pierwszy – czyli heraldyczny to rzeczywiście wszystkie osoby używające tego samego herbu. Nazywamy ich herbownymi albo współklejnotnikami. Ten drugi – czyli genealogiczny – to część rodu heraldycznego, która rzeczywiście składa się z krewnych – dalszych lub bliższych. Kiedy obok imion i przezwisk pojawiły się w Polsce nazwiska najczęściej odmiejscowe, czyli tworzone od nazw siedzib lub przezwiskowe – tworzone od cech zewnętrzych czy charakterologicznych właściciela – członkowie tej samej rodziny podzielili się na nosicieli różnych nazwisk. Np. członkowie rodu Toporczyków używającego w herbie Topora – osiadając w Tęczynie i Ossolinie – przyjęli nazwiska Ossoliński i Tęczyński. Ta sama rodzina, a używająca innych nazwisk. Takich przypadków jest mnóstwo, tym bardziej, że nazwiska – oczywiście szlacheckie - utrwaliły się ok. XVI w. a i wtedy nierzadko szlachcic osiadając w nowej wiosce brał od niej nowe nazwisko. Mamy więc w rodzie heraldycznym osoby o różnych nazwiskach, które są ze sobą spokrewnione – stanowią więc również ród genealogiczny. Ale nie wszyscy członkowie rodu heraldycznego to krewni. Kiedy któryś z rodów urastał w siłę – nie brakowało chętnych, którzy się doń przyłączali – rycerzy i wojowników reprezentujących małe rody albo nawet pojedynczych rodowców. Wchodząc pod komendę możniejszego protektora, występując w walce pod jego chorągwią z rodowym znakiem – ten właśnie znak przyjmowali jako swój i odtąd wchodzili do rodu heraldycznego – nie mając już jednak z dawną wspólnotą genealogiczną nic wspólnego. Jak wspomnieliśmy – część krewnych opuszczała swój genealogiczny ród przyłączając się do innego – tam byli już tylko herbownymi wśród pozostałych – powiązanych więzami krwi. Sprytny Onufry Zagłoba herbu Wczele każąc się nazywać panu Kowalskiemu herbu Korab wujem - wiedział, że żadnym wujem nie jest bowiem podszył się pod herb Korab by uwolnić przyjaciół w potrzebie. Kto wie, czy jednak nie był z owym Kowalskim spokrewniony ?
        
         Gdybyśmy na tym zakończyli naszą opowieść można by dojść do wniosku, że 100 rodzin pieczętujących się herbem powiedzmy Bogoria – to krewni, którzy z czasem przybrali inne nazwiska oraz ci, którzy w okresie średniowiecza przeszli do Bogoriów z innych rodów – zachęceni możnością tego rodu. Nie będzie to jednak cała prawda. Oprócz wymienionych dwóch grup wchodzących w skład rodu heraldycznego są jeszcze rodziny, które pieczętują się tym herbem z innych powodów. Szlachtę tworzą nie tylko potomkowie dawnych wojów, którzy później stali się rycerzami. Do grupy tej w ciągu późniejszych wieków stale ktoś dołączał. Tylko w przypadku tych później dochodzących osób możemy mówić o nadaniu szlachectwa i herbu. Pozostali, czyli pierwotni członkowie rodu stawali się rycerstwem w wyniku własnej aktywności i kolei historii. Herby przybierali sobie sami – najczęściej nawiązując do rodzinnych znaków własnościowych, a nierzadko tworząc je od nowa – specjalnie na własny użytek.
        
         Wejście do stanu szlacheckiego poza omówionym urodzeniem - było możliwe na trzy sposoby.
Po pierwsze drogą adopcji – czyli przyjęcia do szlachectwa i herbu osoby pochodzenia plebejskiego – za szczególne zasługi – cywilne czy wojskowe. Adopcja przewidywała przyjęcie do rodu (heraldycznego) i prawo do używania rodowego herbu dla adoptowanego i jego potomków. Pierwszy znany ze żródeł przypadek adopcji pochodzi z r. ok. 1404-1420  a dotyczy Konstantego syna Hanulona, którego do herbu Łabędź przyjął Mszczuj ze Skrzynna, dworzanin królowej Zofii. Niczym innym jak zbiorową adopcją było przyjęcie przez polską szlachtę podczas Unii w Horodle w 1413 r. 43 rodzin bojarów litewskich do polskich herbów. Nie jest prawdą, że wtedy zrównano w prawach szlachtę polską i litewską. Była to po prostu zbiorowa adopcja. Reszta grup uprzywilejowanych na Litwie jeszcze ok. 100 lat ewoluowała, by wytworzyć stan podobny do szlachty w Koronie.

Po drugie – szlachectwo można było otrzymać w drodze nobilitacji, czyli uszlachcenia dokonywanego przez monarchę. Król w uroczystej formie nadawał osobie niższego stanu prawa szlacheckie. W początkowym okresie nobilitację łączono z adopcją, czyli nobilitowany musiał uzyskać przychylność przedstawiciela któregoś z rodów i zostać doń przyjętym uzyskując prawo do używania rodowego herbu. O ile król uznał za stosowne kogoś uszlachcić – znajdowały się zawsze rody gotowe przyjąć nowego członka. Pierwszą nobilitacją znaną ze źródeł spotykamy w 1419 r., gdy król uszlachcił Szymona Szczecinę – mieszczanina z Brześcia Kujawskiego za zasługi w walce z krzyżakami.
Później – nobilitacja stała się w pełni aktem kreacji. Oprócz wyniesienia do stanu szlacheckiego – nobilitowany otrzymywał nowy, niespotykany wcześniej herb – czyli nikt go do rodu nie przyjmował. Powstawał niejako nowy ród.  I tutaj znów mamy dwa okresy. We wcześniejszym – herb nobilitowanego stanowił jakąś cząstkę herbu królewskiego, czy książęcego. Np. Jagiellonowie nadawali herb „Pogonia”, który wyobrażał ramię w zbroi z mieczem w dłoni – część herbu Pogoń. Król Władysław Warneńczyk wykazał się szczególną inwencją tworząc na potrzeby nobilitacji nowy herb Bożezdarz – przedstawiający w błękitnym polu srebrny krzyż z liliami na każdym z ramion. Było to więc połączenie herbu Jagiellonów (podwójny krzyż), Andegawenów, z których wywodziła się Jadwiga matka Władysława  (lilie) i Węgier (błękitne pole tarczy). Późniejsi królowie także tworzyli herby w oparciu o swoje – Batory dodawał wilcze zęby, Wazowie snopek, a Jan III Sobieski wizerunek tarczy, z herbu Janina którym się pieczętował. Pierwszym herbem tego typu jest nadanie herbu „Pogonia” z 1434 dla wójta krakowskiego Mikołaja z Lelowa.
W drugim okresie nowe herby przestały nawiązywać do herbu panującego i były najczęściej efektem jego fantazji, chociaż i wtedy zdarzają się w herbach nobilitowanych półorły – jako nawiązanie do herbu Polski. Ostatnia nobilitacja w czasach I Rzeczypospolitej dotyczyła Geriona Henryka Prahla – 12 kwietnia 1794 – na krótko przed abdykacją Stanisława Augusta. Ten ostatni polski król był wyjątkowo aktywny w sprawach nobilitacji. O ile łączna liczba uszlachceń w okresie I Rzeczypospolitej wyniosła ok. 1600 przypadków – król Staś uszlachcił 800 osób- czyli połowę ogólnej liczby. Nie wiadomo ile nobilitacji dokonał sekretnie. Wiadomo, że były takie przypadki wynikające z faktu, że od 1601 nobilitacji udzielał wyłącznie Sejm, a nie król, więc król Staś w tajemnicy poszerzał grono swoich sojuszników.
Trzecim sposobem wejścia do stanu szlacheckiego był indygenat (indygena to po łacinie „krajowiec”) czyli włączenie do polskiej szlachty szlachcica zagranicznego. Tutaj jednak nie było nadania herbu, bowiem szlachcic zagraniczny miał już swój herb i nadal go używał. Zdarzało się , że taki herb w pewien sposób odróżniano od dawnego dodając jakiś element dla odróżnienia szlachcica polskiego - obcego pochodzenia od jego zagranicznych krewnych, którzy indygenatu nie otrzymali. Pierwszy znany ze żródeł indygenat pochodzi z 1519 r. i nadano go Janowi Frezerowi z Wissemburga za zasługi w walce z krzyżakami.
        
         Szlachta kręciła nosem na kreowanie nowych herbownych. Z biegiem lat zaczęto zaostrzać wymogi dotyczące uszlachceń. W 1578 r. zapisano, że nobilitować można jedynie w czasie obrad Sejmu za jego wiedzą, albo na polu bitwy za zasługi wojenne. Od 1601 r. król utracił prawo nobilitacji na rzecz Sejmu. W 1616 r. zakazano adopcji pod groźbą utraty szlachectwa przez adoptującego. W 1669 roku powstała instytucja skartabellatu czyli szlachectwa niepełnego. Odtąd nobilitowany nie nabywał pełnego szlachectwa, do którego dochodził dopiero jego wnuk. Można było zdjąć z nobilitowanego skartabellat w razie jego szczególnych zasług lub wysokiej opłaty. W 1775 r. wprowadzono wymóg by nobilitowany nabył ziemię o wartości min. 50 tys. Złotych pod rygorem unieważnienia aktu uszlachcenia. W 1789 r. znacznie podniesiono opłaty za dyplom nobilitacyjny. Również indygenowani, czyli grupa mająca pozornie najłatwiejszy dostęp do polskiego szlachectwa musieli spełnić coraz to nowe wymogi. Od 1573 r. indygenowany musiał mieć poparcie szlachty na sejmikach wojewódzkich. Zawsze należało dowieść zasług dla Rzeczypospolitej i złożyć jej przysięgę wierności. Od 1768 r. należało wywieść szlacheckie pochodzenie do drugiego pokolenia wstecz. Od 1775 nabyć dobra ziemskie o wartości min. 200 tys. Zł, a w XVII wieku często wykazać się wyznaniem rzymsko-katolickim i na stałe osiąść w Rzeczypospolitej.
        
         Był jeszcze jeden sposób, by wejść w szeregi szlachty. Droga wiodła poprzez naganę szlachectwa. Instytucja ta polegała na oskarżeniu, które szlachcic rzucał na osobę, której zarzucał podszywanie się pod szlachcica. Oskarżony musiał oczyścić swoje szlachectwo, czego dokonywał rzadko dokumentami, a najczęściej oświadczeniem świadków ze strony ojca i matki lub przedstawicieli innych rodzin szlacheckich – że oskarżony jest prawym szlachcicem. Oskarżyciel, który rzucił nieprawdziwy zarzut mógł to przypłacić nawet gardłem, ale jeśli znalazł faktycznego uzurpatora – tzw. prawem kaduka dostawał połowę jego włości. Często zdarzało się, że zamożni plebejusze opłacali ubogą szlachtę, by oskarżyli ich o podszywanie się pod szlachtę. Opłacali przy tym świadków i zapewniali „oskarżycielowi” bezkarność. W ten sposób mocą wyroku sądu wchodzili do stanu szlacheckiego jako oczyszczeni z zarzutu nieszlachectwa. Z czasem nagana z instytucji oczyszczającej szeregi szlachty z uzurpatorów stała się furtką do szlachectwa dla przebiegłych plebejuszów.
        
         Mamy więc wśród dzisiejszych pieczętujących się jednym herbem – potomków dawnych wojów – krewnych oraz przyjętych do rodu w pierwotnym okresie, potomków osób później adoptowanych do herbu i nobilitowanych, wreszcie mogą się zdarzyć potomkowie oszustów, ale na to spuśćmy zasłonę milczenia.
        
         Z czasem pochodzenie i pokrewieństwo uległo zatarciu podobnie jak informacja o pochodzeniu herbu. Z pomocą przyszli tu twórcy herbowych legend. Znamy wszyscy te barwne opowieści, z których większość wyssano z palców obdarzonych fantazją twórców herbarzy. Zdarzają się opowieści całkiem prawdopodobne, ale nie brakuje i zupełnie bajkowych – jak ta herbu Odrowąż przedstawiającego strzałę zakończoną łukowato wygiętymi „wąsami”, która opowiada, że przodek tego herbu wyrwał przeciwnikowi nos razem z wąsami i nabił na strzałę – stąd i nazwa herbu „Odrowąż” (odarł wąs). Nie potrafiąc wytłumaczyć genezy herbu pierwsi heraldycy wychodzili naprzeciw zapotrzebowaniu tworząc podobnie niedorzeczne historie. Herb Nowina np. przedstawia typowy znak kreskowy póżniej zmodyfikowany – łukowato wygięty półokrąg skierowany grzbietem ku dołowi a w jego środku krzyż. Tymczasem heraldycy opisują ten herb jako miecz w środku zawiasy kotłowej, czyli pałąka służącego do wieszania kotła nad paleniskiem. Chciałbym poznać rycerza, który sobie obrał w herbie rączkę od garnka i już wyobrażam sobie legendę – o mężnym przodku, który schował się do kotła i podczas bitwy położył kilkuset wrogów mieczem i kotłową zawiasą. Inny problem stanowią nazwy herbów – kolejna polska specyfika. Wspomnieliśmy, że na zachodzie jedna rodzina ma jeden herb , który nie nosi swojej odrębnej nazwy, bo nie ma takiej potrzeby. W Polsce każdy herb ma swoją nazwę, nierzadko kilka nazw. Jest to najczęściej stara nazwa rodu (która przetrwała do dziś w zniekształconej formie),  okrzyk bojowy rodu (np. Orzy-orzy, Wali-uszy, czy Zerwikaptur) lub nawiązanie do wyobrażenia herbu – który wtedy nazywamy herbem mówiącym – np. herb Kot, Topór, Kur, czy Gąska. Wśród nazw rodu przeważają nazwy odmiejscowe nawiązujące do pierwotnego miejsca występowania rodu – jak Nałęcz (od rzeki o tej nazwie), Odrowąż (od Odry), Doliwa (od miasta Liw, wokół którego osiedliła się gałąź tego rodu) itd. Są też nazwy symboliczne nawiązujące do cech rodu Nieczuja, Pokora, Odwaga, Krzywda, Ostoja, albo przezwiskowe: Pierzchała, Grzymała, Mądrostki, Taczała. Czasem zdarza się, że herb występuje pod kilkoma nazwami. Najczęściej powodem jest używanie różnych nazw przez różne gałęzie rodu lub grupy rodu heraldycznego osiadłe z czasem w różnych częściach kraju. Np. ten sam herb Jastrzębiec jedna z grup rodu nazywała Boleścicem, inna Łazęką. Ale był to ten sam herb. Inny powodem kilku nazw tego samego herbu jest zachowanie starej nazwy rodu, który został wchłonięty przez nowy ród. Np. ród Starżów-Toporczyków stanowi połączenie dwóch rodów, z których każdy używał niegdyś znaku topora. Z czasem doszło do przyłączenia się Toporczyków do Starżów, ale w tradycji pozostały nazwy obu rodów. Podwójna nazwa może także oznaczać, że mamy do czynienia z nazwą herbu i okrzykiem bojowym – jak np. Lis i Orzy-orzy („niszcz, tęp, wywracaj”) albo Jastrzębiec i „Nagóra”. Jak zwykle życie przynosi nieprawdopodobne wytłumaczenia. Np. nazwa herbu Leliwa, który przedstawia półksiężyć barkiem do dołu, a nad nim gwiazdę długo zastanawiała badaczy. Okazało się, że wśród ludności jednego z regionów polski przetrwało określenie „leliwa” na sytuację, kiedy księżyc w nowiu ustawia się na niebie pod planetą Wenus – co ma wróżyć nadzwyczajne wydarzenia. Taka konstelacja jest bardzo rzadka.
Jeszcze ciekawsza jest pochodzenie nazwy herbu Prus. W rodowej tradycji przetrwało podanie o pruskim pochodzeniu rodu używającego tego herbu. Długo badacze nie dawali temu wiary, aż analiza średniowiecznych dokumentów dowiodła, że rzeczywiście szeregi rodu Prusów zasilili uciekinierzy z plemienia Prusów, którzy z czasem przeważyli liczebnie wśród rodu używającego znaku znanego dzisiaj jako Prus i nadali mu swoją nazwę. Podobnie jest w przypadku herbu Sas, który wielu wywodzi od mieszkańców wysp brytyjskich. Otóż na Węgrzech, blisko Karpat osiadł ród Dragów, który z czasem przeniósł się na polską stronę łańcucha górskiego. Drago, protoplasta rodu nosił przydomek „Sas wojewoda”, który stał się z czasem nazwą rodu i herbu. Obie gałęzie rodu używały tego samego herbu. W okresie panowania Ludwika Węgierskiego, czyli w II poł. XIV wieku na terenach Rusi Halickiej osadzano wojowników broniących granic kraju. Zasilali oni szeregi rodu Sasów, aż stał się on najpotężniejszym w tej części kraju. Dzięki tradycyjnej nazwie udało się wyjaśnić pochodzenie rodu Sasów.
Są i wytłumaczenia fantazyjne jak przy nazwie herbu Łżawa, którą domorosły heraldyk wyjaśnił jako aluzję do przodka który tak często kłamał, że stwierdzono, że na pewno znowu łże.

Zdarzają się herby, które zostały nadane jednej rodzinie – albo w drodze nobilitacji albo indygenatu. Wtedy najczęściej nie noszą specyficznej nazwy, ale określa się jego jako herb wlasny rodziny. Zdarzało się również, że któryś z członków rodu modyfikował na własne potrzeby herb rodowy dodając doń jakieś elementy. Tak stworzony herb – nie nowy i nie stary nazywamy odmiennym. Niestety i w tej wydawałoby się prostej dziedzinie jest mnóstwo nieporozumień. Kiedy powstawały pierwsze polskie herbarze ich autorzy chcieli za wszelką cenę uporządkować herby i pogrupować je według ustalonego wzorca. Niestety głównie chodziło o porządek, a nie prawdę, więc jeśli tylko jakiś herb mniejszego rodu przypominał inny herb – bez skrupułów nazywano go odmianą tamtego. W ten sposób wiele herbów własnych zatraciło swoją odmienność na rzecz sztucznego upodobnienia do zupełnie obcych znaków. Np. herb własny kaszubskiej rodziny Lniskich dla swojego podobieństwa z Ostoją (u Lniskich – gwiazda między dwoma półksiężycami, w Ostoi – miecz między półksiężycami) nazwano Ostoją odmienną. I tak pozostało. Podobnie – dawne odmiany herbowe urosły z czasem do rangi odrębnych znaków. Do dzisiaj wiele podobnych sytuacji spędza sen z powiek badaczom. Nie pomagają im legendy herbowe, które jak powiedzieliśmy są najczęściej zupełnie fikcyjne, ale czasem niosą z sobą cząstkę prawdy. W ten sposób rozpętał się spór o łudząco podobne herby Belina i Czewoja. Pierwszy przedstawia miecz i trzy podkowy, drugi miecz i dwie podkowy. Autorzy herbarzy przekazali informację, że przodek herbu Belina za tchórzostwo utracił z herbu jedną podkowę. Inni, że to przodek herbu Czewoja za męstwo dostał trzecią podkowę. I bądź tu mądry. Zupełnie kuriozalne są przypadki, gdy niewiedza polskiego autora narobiła wiele zamieszania i na domiar złego utrwaliła się w świadomości powszechnej. Np. Kacper Niesiecki opisując rodzinę inflancką Mohlów stwierdził, że pieczętuje się herbem Trzy Krety. W rzeczywistości to trzy żaby – po niemiecku Drei Kroeten, które niedouczony Niesiecki spolszczył. Cóż z tego, skoro polscy Mohlowie używali przez wieki tych nieszczęsnych kretów?

         Herbarze są dla wielu z nas wyrocznią i bezkrytycznie podchodzimy do ich treści. Niesłusznie. Po pierwsze dlatego, że nie napisano dotąd herbarza wolnego od błędów, a wiele polskich herbarzy składa się w dużej części z pomyłek i nieprawdziwych danych. Sięgając do herbarza w poszukiwaniu nazwiska znajomej osoby pamiętajmy, że fakt odnalezienia tego nazwiska jeszcze nie oznacza, że mamy do czynienia z tą konkretną rodziną, której szukamy. Weźmy prosty przykład rodziny Kowalskich. Są dwie rodziny szlacheckie o tym nazwisku – herbu Wieruszowa i Korab. Obie sobie zupełnie obce. Poza dwiema rodzinami szlacheckimi mamy kilkaset tysięcy Kowalskich – potomków kowali, czy mieszkańców wsi kowale, którzy ze szlachtą nic wspólnego nie mają. Inną sytuację prezentuje przykład nazwiska Dąbrowski. Z racji popularności dębu i dębowych lasów zwanych dąbrowami – mnóstwo jest Polaków o tym nazwisku. O ile jak przy Kowalskich Dąbrowskich nieszlacheckich jest znacznie więcej niż szlacheckich – to tych drugich mamy blisko 30 rodzin – każda innego herbu i każda zupełnie niespokrewniona z pozostałymi. Weźmy chociaż generała z polskiego hymnu - Jana Henryka Dąbrowskiego herbu własnego i przywódcę komuny paryskiej Jarosława Dąbrowskiego herbu Radwan. Kolejnym błędem przy lekturze herbarzy jest przeświadczenie, że brak w nim jakiegoś nazwiska przesądza sprawę. Nie dość, że nie wszystkie rodziny w herbarzu są szlacheckie (bo znane choć rzadkie są przypadki kupowania sobie miejsca w armorialu), to nie ukazał się w Polsce dotąd  herbarz, który wszystkie rodziny szlacheckie wymienia. Szczególnie dotyczy to szlachty kresowej – z północnych i południowych kresów Rzeczypospolitej. I jeszcze jedna przykra informacja. Tylko jeden herbarz – Kaspra Niesieckiego dochodzi do litery Ż. Pozostałe urywają się gdzieś w połowie alfabetu – herbarz Adama Bonieckiego na nazwisku na M, herbarz Seweryna Uruskiego na R. Słynna przedwojenna „Polska Encyklopedia Szlachecka” pomimo szumnej nazwy i kilkunastotomowej objętości to dzieło w dużej mierze bezwartościowe i niebezpieczne. Stworzył je Stefan Starykoń-Kasprzycki typowy „kłusownik w heraldycznej kniei”. W informacje prawdziwe, których w księgach Encyklopedii nie brakuje wplótł sfabrykowane dane o rodzinach, które ze szlachtą nic wspólnego nie mają. Trudno odróżnić prawdę od fałszu bo autor zadbał o uwiarygodnienie swoich oszustw. Taki zabieg przyniósł mu niemały dochód. Miłość do pieniędzy nie opuściła go w czasie okupacji gdy współpracował z hitlerowcami – smutny choć przewidywalny koniec kariery oszusta.
        
         Kolejnym błędem często spotykanym wśród czytelników herbarzy jest ich przeświadczenie, że wizerunek herbu uwidoczniony na kartach książki to jedynie słuszna wersja ich znaku. Nic podobnego. Po pierwsze jest to jedynie wyobrażenie, które wyrobił sobie ilustrator herbarza – niestety nierzadko bałamutne. Nie sposób tutaj robić wykładu z podstaw heraldyki. Zwróćmy więc uwagę na sprawy podstawowe. Po pierwsze herb ewoluował. W czasach średniowiecza był żywy, bowiem używany przez rycerzy na polu bitwy oraz turniejach rycerskich, gdzie podlegał kontroli heraldycznych ekspertów – heroldów, którzy mieli władzę niedopuszczenia do walki rycerza z nieprawidłowym herbem. Później, gdy przestano używać herbów na tarczach, a umiejętność pisania stała się powszechniejsza – znaki rycerskie stały się elementem głównie ozdobnym, a mniej niż dotąd identyfikacyjnym. Zniknęli heroldowie kontrolujący poziom herbów, a zastąpili ich artyści nierzadko wręcz rzemieślnicy. Zaczęto więc upiększać herby. Odchodząc od właściwej, średniowiecznej stylistyki i surowości – nadawano godłom wrażenie trójwymiarowości, zdobiono tarczę, komplikowano ozdoby towarzyszące herbowi, aż ok. XIX wieku nastąpił przesyt – forma zabiła treść i rozpoczął się upadek tradycyjnej heraldyki. Zjawisku temu jako pierwsi przeciwstawili się Niemcy powracając do dawnych wzorców średniowiecznych. Niemcy doprowadzili swoją współczesną heraldykę niemal do perfekcji. Zauważa się, że i polscy heraldycy starają się nawiązywać do tego wzoru. Są jednak państwa, które zatrzymały się na barokowej czy rokokowej stylizacji i utrzymują ją jako obowiązującą – np. Portugalia i Hiszpania. Herbarze polskie prezentują w zdecydowanej większości efekt okresu przyozdabiania herbów. Okresem schyłkowym polskiej heraldyki jest okres zaborów, gdy wystawiane przez zaborców patenty szlacheckie przedstawiały najczęściej pokraczne wzorki – bowiem na tyle tylko pozwalały umiejętności rysowników zatrudnionych w heroldiach. Smuci fakt kurczowego trzymania się przez wielu szlachciców wizerunków pochodzących z herbarza lub co gorsza z patentu carskiego kolegium. Cieszy natomiast powstawanie nowych wydawnictw promujących tradycje heraldyki polskiej (na szczególne polecenie zasługuje książka ks. Pawła Dudzińskiego  „Alfabet heraldyczny”) oraz działalność plastyków, którzy wiedzę o heraldyce łączą z artystycznym talentem. Nawet najbardziej utalentowany plastyk nic jednak nie wskóra, gdy słyszy – „ma być tak jak w Niesieckim bo tak wygląda mój herb; każda zmiana to błąd i kropka”. Dodajmy jeszcze jedną informację, by zburzyć powszechną wiarę w nieomylność herbarzy. Proszę przyjrzeć się herbom w herbarzu i zauważyć, czy wszystkie zwierzęta kierują się w lewą stronę tarczy? Jeśli nie – tzn. że uciekają, a to jest nie tylko błąd, ale i obraza herbownego. Po drugie w każdym przypadku, gdy figura na hełmie – tzw. klejnot, jest obrócona w bok – np. gryf, czy smok – hełm musi być delikatne obrócony w bok w pozycji tzw. trzy-czwarte (z francuska en troi-quatre). Jeśli nie jest – a wiemy, że z zasady hełmy w polskim herbach rysuje się w herbarzach en face – to kolejny błąd.

         Ten pierwszy – czyli sytuacja nazwana przeze mnie „uciekającymi zwierzętami” bierze się stąd, że język heraldyki opisuje herb od strony trzymającego tarczę, a nie patrzącego na nią. Czyli jeśli dla patrzącego na tarczę zwierzę biegnie w lewo – dla heraldyka będzie biegło w prawo, bo tak widzi to osoba za tarczą. Taki „odwrotny opis herbu bardzo pomagał rytnikom sygnetów, bowiem wykonując ryt dosłownie według instrukcji herbarza – tworzyli prawidłowy tłok pieczętny – lustrzane odbicie herbu, który w laku odciskał się prawidłowo. Ilustratorzy herbarzy nie znając zasady odwrócenia opisu – rysowali herby poodwracane. Ci, którzy się na heraldyce znali – wykonywali swoją pracę prawidłowo. I mamy nowe zamieszanie – poodwracane godła i klejnoty. Dodajmy jeszcze dwie uwagi. Może się zdarzyć, że „uciekające zwierzę” jest efektem uszczerbienia herbu, czyli pamiątką haniebnego czynu przodka, który został za to ukarany przez władcę. Takie sytuacje nie miały jednak w Polsce miejsca, są typowe dla zachodniej heraldyki – gdzie za karę pozbawiano zwierzęta części ciała, nakładano na tarczę czarne prostokąty, czy przekreślano tarczę herbową ukośną kreską. Po drugie może się wyjątkowo zdarzyć, że herb należy odwrócić. Dzieje się tak, gdy przedstawiamy herby w tzw. ukłonie. Np. herby małżonków obok siebie. Jeśli zdarzy się, że oba herby przedstawiają zwierzęta – wiadomo, że jedno i drugie będzie ukazane skierowane w heraldycznie prawą stronę, więc jedno się od drugiego odwróci. W takich sytuacjach – pozwalamy sobie wyjątkowo na zwrócenie ich twarzami do siebie – jako wyraz heraldycznej kurtuazji. Podobnie czynimy z hełmami i klejnotami – czyli figurami na hełmie. Ale to jedyny wyjątek od zasady i odwrócenie godła nie wpływa na jego normalny wizerunek – poza ukłonem.
Wspomnieliśmy przed chwilą o Heroldii. To kolejny temat mitologiczny, który wzbudza wśród szlachty wielkie emocje. Powszechnie uważa się, że rodzina, która posiada patent heroldii, czyli dowód legitymacji szlachectwa – owo szlachectwo w ten sposób potwierdziła, a ta, która szlachectwa nie wywiodła jest gorsza lub wręcz szlachectwo swoje utraciła. Temat Heroldii jest niezwykle obszerny – ograniczę się więc do informacji zupełnie fundamentalnych służąc zainteresowanym informacjami o literaturze. Otóż – w czasie zaborów działały aż cztery heroldie. Jedna pruska, druga austriacka, trzecia w Cesarstwie Rosyjskim, czwarta w Królestwie Polskim, czyli okrojonym państewku powstałym po upadku Napoleona, rządzonym przez carów jako samozwańczych królów Polski. W każdym z zaborów inna była funkcja heroldii, ale w każdym chodziło nie o zatwierdzenie praw szlachcie polskiej tylko o włączenie szlachty polskiej w szeregi szlachty austriackiej, rosyjskiej czy pruskiej. Ta rodzina, która dowiodła swojego szlachectwa – dostawała patent i prawa szlachty kraju zaborczego, w którym mieszkała. Ta, która nie dowiodła szlachectwa –nie wchodziła do szeregów uprzywilejowanych państwa zaborczego, ale przecież nikt nie pozbawiał jej szlachectwa polskiego. Przypomnijmy, że w zaborze rosyjskim prawo legitymacji odebrano powstańcom listopadowym, a potem styczniowym. Brak świadectwa heroldii może więc mieć różne przyczyny – np. patriotyzm i wrogość do okupacyjnej władzy.
Cel legitymacji zorganizowanej przez zaborców był dwojaki. Po pierwsze liczebność szlachty polskiej znacznie przewyższała szlachtę państw zaborczych. Skomplikowane podziały wewnąrz polskich herbownych jeszcze utrudniały zorientowanie się zaborców w nowym stanie posiadania. Postanowiono więc zarejestrować polską szlachtę i spróbować jakoś wtłoczyć ją w systemy społeczne zaborców. Drugim celem – ukrytym i najjaskrawiej realizowanym przez Rosjan było zdziesiątkowanie polskiej szlachty drobnej – jako czynnika niebezpiecznego dla zaborcy, bo silnie przywiązanego do tradycji, patrotycznego i ceniącego ponad życie wolność osobistą. Te cechy były wręcz nie do pomyślenia w państwie carów. Oczywiście nie sposób było zesłać całą szlachtę drobną na Syberię, bo prawdopodobnie wkrótce rozpętałaby tam jakieś powstanie. Lepszym sposobem było utrudnienie legitymacji by doprowadzić do odrzucenia podań legitymacyjnych i w efekcie zrównania szlachty drobnej z rosyjskim chłopstwem. Postępująca pauperyzacja miała unieszkodliwić czynnik antyrosyjski.

W zaborze pruskim prawo legitymacji miała praktycznie wyłącznie szlachta posiadająca majątek ziemski. Legitymacja miała tu znaczenie ekonomiczne – dawała dostęp do hipoteki, zwalniała z długiej i obowiązkowej służby wojskowej, którą i tak wielu szlachciców wybierało jako jedyną możliwość zrobienia kariery. Oczywiście Prusacy ze zdwojoną siłą starali się germanizować szlachtę kaszubską wmawiając jej niemieckie pochodzenie, zniemczając nazwiska itp. Wielu się tym zabiegom oparło – przyjmując charakterystyczne „von” do polskiego nazwiska i na tym związki z germanami kończąc.

W zaborze austriackim od razu podzielono szlachtę na magnatów i rycerzy. Do grupy magnatów włączano potomków rodzin posiadających tytuły arystokratyczne, ale także każdego, kto dowiódł, że jego przodek sprawował jakiś wysoki urząd w szlacheckiej Rzeczypospolitej (potomkowie senatorów, starostów grodowych i wysokich urzędników centralnych mieli prawo po opłaceniu taksy do tytułu hrabiowskiego. Potomkowie wysokich urzędników ziemskich i aktualni wysocy urzędnicy ziemscy mogli uzyskać po opłaceniu taksy tytuł baronowski). Do rycerstwa należały osoby, które dowiodły swojego szlachectwa. Dowód był bardzo prosty – świadectwo trzech magnatów (członków Komisji Magnatów), wypis z metryk albo nawet z herbarza Kaspra Niesieckiego, który uznano za podstawowy dowód genealogiczny.
W zaborze rosyjskim sytuacja była dalece bardziej skomplikowana i stale ewoluowała. O ile szlachta austriacka, pruska czy polska stanowiła grupę o kilkusetletniej historii – za czasow Piotra I, czyli w XVIII wieku stworzono szlachtę rosyjską niemal od nowa. Kolejne ukazy carów ustalały hierarchię szlachty i drogi dojścia doń osób plebejskiego pochodzenia. Główne drogi prowadziły przez karierę urzędniczą i wojskową. Sposób legitymacji szlachty obcej, jaką była dla Rosjan szlachta polska ustaliła po raz pierwszy w tak wnikliwy sposób „Hramota o szlachectwie” z 1785 r. wydana przez Katarzynę II. Legitymacje przeprowadzano dwustopniowo – poprzez gubernialne komisje złożone z marszałka szlacheckiego i szlachty okolicznych powiatów później akty trafiały do Heroldii w Petersburgu. W początkowym okresie szlachta pomagała braciom w wywodach. Fałszowano dokumenty, przymykano oko na niepełne informacje. Pamiętajmy, że nikt nie trzymał w domu dokumentów szlacheckich na wypadek nagany. Szlachcic wiedział kim jest i wiedzieli to sąsiedzi. Przechowywanie dokumentow mogłoby oznaczać, że boi się nagany, lub coś ukrywa. Z drugiej strony legitymacja szlachectwa nie była szczególnie trudna. Katalog dowodów uznawanych za wystarczające był szeroki. Ukazy ustanawiały 14 typów dowodów wspominając przy tym, że dopuszczalne są i inne chociażby prawem nie były przepisane. Szlachtę wpisywano do ksiąg genealogicznych zakładanych osobno w każdej guberni o 6 częściach. Do pierwszej wpisywano szlachtę o dowodach młodszych niż z 1685 r., do drugiej szlachtę nobilitowaną za zasługi wojskowe, do trzeciej nobilitowaną za dosłużenie się odpowiedniego stopnia w biurokracji – tzw. rangi, oraz nobilitowanych dzięki otrzymaniu orderu odpowiedniej klasy. W księdze 4 wpisywano szlachtę zagraniczną (tu wpisywano szlachtę polską osiadłą w Rosji przed zaborami), w księdze piątej – arystokrację i w szóstej – szlachtę odwieczną, czyli mającą dowody szlachectwa sprzed 1685 r. Szlachta dostarczała do komisji gubernialnych co popadnie. Wypisy z ksiąg na tak samo brzmiące nazwiska innych rodzin, zmyślone genealogie, sfałszowane dokumenty – byleby załatwić formalności i mieć z nimi spokój. Wielu w ogóle nie przywiązywało wagi do legitymacji. Nie miało zamiaru tańczyć do carskiej muzyki. Sytuację zmieniło powstanie listopadowe. Car Aleksander I, dotąd idący na spore ustępstwa w stosunku do Polaków - wpadł w szał nie spodziewając się zrywu zbrojnego Polaków. Natychmiast zaostrzono zasady legitymacji i określono sankcje za brak dowodów szlachectwa. Zwiększono opłaty. I odtąd stopniowo zaostrzano zasady. W końcu dokumenty należało słać do samego Petersburga, do czego zmuszona była nawet szlachta, która wylegitymowała się przed laty, przed wprowadzeniem takiego wymogu. Każdy dokument, czy odpis należało składać na papierze 3-rublowym, czyli kosztującym 3 ruble za arkusz. To były często ogromne sumy. Szlachta niewylegitymowana była skazana na schłopienie.

Od 1836 r. działała odrębna Heroldia w Warszawie. Mało kto wie, że Rosjanie stworzyli dwie odrębne Heroldie – jedną dla ziem rosyjskich, drugą dla Królestwa Polskiego. Ta pierwsza powstała w XVIII wieku, druga 100 lat później. Legitymacja w Królestwie Kongresowym była łatwiejsza jeszcze od rosyjskiej i przez to, że akcja legitymacyjna rozpoczęła się bardzo późno -  już po powstaniu listopadowym, i nie powodawała tak dotkliwych sankcji jak w Rosji – wzbudziła mniejsze zainteresowanie. Wystarczyło np. przedstawić akt sprzedaży choćby części wsi sprzed roku 1685 by zatwierdzić szlachectwo. Heroldię zniesiono w 1861 r.(wtedy minął okres 25 lat na jaki określono akcję weryfikacji szlachectwa), ale legitymacja trwała do czasu zniesienia odrębności Królestwa Polskiego. W 1870 dokumenty „Kongresówki” włączono do Heroldii Petersburskiej. Legitymacja szlachectwa pod panowaniem rosyjskim odznaczała się chaosem, ciągłą zmianą zasad wywodowych w kierunku ich obostrzania, wreszcie spowodowała największą w historii szlachty polskiej zawieruchę genealogiczno-heraldyczną. Rodziny przedstawiały nierzadko fikcyjne dane, jeśli herbarz nie wspominał nazwy herbu rodowego – przybierały herb z sąsiedniej kartki, podszywano się pod rodziny obce o tym samym nazwisku. Wszystko to z powodu sprzeciwu do zaborcy i nie przywiązywania wagi do prawdziwości przedstawianych danych w sytuacji wymuszenia ich przez zaborcę. Dopóki żyli wnioskodawcy – wiadomo było gdzie zmieniono dane i które są nic nie wartą fikcją. Niestety razem ze śmiercią wtajemniczonych obudziła się wiara w dokumenty wywodowe. I tak jest do dzisiaj, gdy bezkrytycznie wierzy się w treść patentów i dołączonych „dokumentów”, które łączą prawdę i fikcję w przemyślny, bo przygotowany dla urzędników carskich sposób.
        
         Temat ten niezwykle interesujący zakończmy w tym miejscu dając szansę na jego kontynuację w obszerniejszej formie podczas jednego z przyszłych naszych spotkań – o ile takie życzenie wyrażą Państwo.
         Na zakończenie chciałbym poruszyć jeszcze jeden problem, którego omówienia roją się od błędów. Chodzi o polskie tytuły arystokratyczne. Skąd się wzięły, jak się dzielą i jaka jest ich historia. Zainteresowanym polecam klasyczną już pozycję Szymona Konarskiego „O heraldyce i heraldycznym snobiźmie” poświęconą w znacznej mierze zagadnieniu polskich tytułów arystokratycznych.
        
         Otóż w Polsce piastowskiej mieliśmy do czynienia wyłącznie z tytułem książęcym, który przysługiwał jedynie synom władcy – z dynastii Piastów. W okresie Jagiellonów zarzuca się tytuł książęcy i synów królewskich nazywa królewiczami. W 1569 roku Unia Lubelska potwierdza prawo do używania tytułu książęcego wszystkim potomkom Giedymina, Ruryka i innych książąt litewskich – o tych tytułach prawdziwych i fikcyjnych pisze w swojej pracy do dziś uznawanej za pomnikową Józef Wolff (Kniaziowie Litewsko-Ruscy, Warszawa 1895). Radziwiłłowie nie są potomkami żadnego z tych rodów dlatego o swój tytuł książęcy wystarali się już w 1547 r. u Cesarza Rzymskiego Narodu Niemieckiego. Tytuły książęce nadane w czasach I Rzeczypospolitej przez obcych monarchów dotyczą: Ossolińskich (1633), Lubomirskich (1647) Sapiehów (1700), Jabłonowskich (1743) i Sułkowskich (1725). Sejm Rzeczypospolitej nadał trzy tytuły książęce Polakom – Poniatowskim w 1764 r.,  Sapiehom w 1768 r. i Ponińskim w 1773 r. (tytuł nadany Sapiehom w 1700 r. wygasł w tym samym roku, a tytuł nadany przez Sejm Massalskim był tylko potwierdzeniem tytułu – Massalscy pochodzili od Ruryka). Z tytułami hrabiowskimi i baronowskimi sprawa jest już bardziej skomplikowana. Jak już powiedziano ulatwioną drogę do uzyskania  tych tytułów mieli potomkowie dygnitarzy legitymujący się w Austrii. Poza tym większość tytułów hrabiowskich i baronowskich nadali władcy obcy – oprócz niemieckich, pruskich, austriackich i rosyjskich – również francuscy (np. Chłapowscy), Włoscy (np. Orłowscy), Saksońscy (np.  Breza), czy Stolica Apostolska (np. Pusłowscy). Jedynym tytułem hrabiowskim nadanym przez króla polskiego było nadanie Zygmunta Augusta dla rodziny Chodkiewiczów z 1568 r. Jedynym tytułem margrabiowskim nadanym Polakowi było rosyjskie nadanie dla Wielopolskich z prawem do nazwiska Myszkowski-Gonzaga-Wielopolski.
        
         Lista osób, które używają tytułów nieprawnie wypełniłaby sporą księgę. Wynika to z trzech powodów. Po pierwsze chodzi o uzurpacje zupełnie absurdalne. Nie ma żadnych dowodów nadania czy potwierdzenia tytułu, a rodzina uważa się za arystokratyczną. Druga grupa to osoby, które używają tak samo brzmiącego nazwiska jak rodzina utytułowana i uważają się za arystokrację, chociaż nie są z tamtą rodziną w ogóle spokrewnieni. Trzecia grupa to sytuacja, gdy nadanie tytułu określało wymogi jego przechodzenia z pokolenia na pokolenie. Np. tytuł  przechodził na zasadzie primogenitury – czyli na najstarszego syna, jego najstarszego syna itd. Tymczasem do tytułu przyznaje się bezprawnie któraś z linii bocznych – jak np. w przypadku Juliusza Nowina-Sokolnickiego rzekomego prezydenta RP na uchodźstwie, który z zapamiętaniem przedstawia się jako hrabia. Były także bardziej obostrzone wymogi. Np. wymóg posiadania określonych dóbr – jak w przypadku rodziny Skórzewskich, którzy dziedziczyli tytuł hrabiowski pod trzema warunkami: dziedziczenia go na zasadzie primogenitury, by matka hrabiego była pochodzenia szlacheckiego oraz by w rękach hrabiego znajdowały się dobra Radomice-Czerniejewo. Wymóg primogenitury i potomka ze szlacheckiej matki dotyczył również rodziny hrabiów Koczorowskich. W obu przypadkach rodziny nie wymarły, ale nie mają prawa do tytułu, bowiem nie spełniają któregoś z wymogów. Mało znaną ciekawostką jest fakt, że chociaż z jednej strony polska szlachta surowo sprzeciwiała się ustanowieniu tytułów arystokratycznych i nadawaniu ich niektórym z herbowej braci – zgodziła się by królowie polscy nadawali tytuły obcokrajowcom. I rzeczywiście do dzisiaj żyją rodziny np. francuskie czy włoskie, które noszą polskie tytuły hrabiowskie i baronowskie. Z problemem tytułów i prawa do ich używania łączy się problem tytułomanii – często irytującej mody na podkreślanie swojego tytułu naukowego czy arystokratycznego w sposób, który bardziej ośmiesza niż zaszczyca posiadacza. Pozwolę sobie zacytować anegdotkę, która świetnie ilustruje ten problem. Parę lat temu w Warszawie odbywał się bal dobroczynny, na który zaproszono ludzi majętnych, biznesmenów, ale również przedstawicieli rodzin, których nazwiska miały uświetnić listę gości. Wśród tych drugich był stary hrabia, który nie namyślajac się długo włożył czysty choć stary frak i przybył na bal. Był tam też bogacz, który wyposażył się we wszelkie "arystokratyczne akcesoria", a że chciał dodać sobie powagi podał organizatorom, że jest hrabią i zamówił nawet specjalnie sygnet. Na bal wyruszył z grupą klakierów, którzy swoimi ciągłymi i głośnymi pytaniami "słucham panie hrabio", "tak panie hrabio" mieli usankcjonować salonowo jego hrabiostwo. Niestety - wokół starszego pana pełno było wciąż ludzi, a on protestował grzecznie przeciwko tytułowaniu go "hrabią", podczas gdy nasz bohater miał tylko powodzenie wśród własnych klakierów. W końcu zdecydował się na konfrontację i atak frontalny. Stanął koło hrabiego i rzekł złośliwie: "widzę, że nie najlepiej się panu powodzi, drogi hrabio, sygnetu pan nie ma, taki sfatygowany frak". A tamten na to: "drogi panie - tak to już jest; my stara arystokracja możemy pozwolić sobie na chodzenie bez sygnetu i w starych frakach, a wy musicie mieć wszystko nowe...". Śmiech gości zastąpił ogłoszenie wyników tej potyczki słownej.
         Zachęcając do poznawania pasjonującej, prawdziwej historii naszych rodów, rodzin i środowiska dziękuję Państwu za poświęcenie mi uwagi.

Marcin Michał Wiszowaty



 

Joomla Templates and Joomla Extensions by ZooTemplate.Com